niedziela, 27 lipca 2014

W krainie skalistych wysp, sztokfisza i krzyczącej mewy



Pomiędzy 68. a 69. równoleżnikiem, na północ od koła podbiegunowego, z norweskiego morza wyłania się niezwykły archipelag zbudowany ze skał pochodzenia wulkanicznego, ciągnący się na długości 112 km. Kraina ta, składająca się z czterech głównych wysp połączonych ze sobą mostami i podmorskim tunelem to swego rodzaju stolica połowu dorsza, a także świetne miejsce do trekkingu. Lofoty.

Wraz z grupą znajomych, zachęceni podpatrzonymi w sieci widokami z Lofotów, postanowiliśmy część tegorocznych wakacji spędzić właśnie tam. Dla wielu czerwcowa temperatura w granicach 12 stopni Celsjusza może wydawać się dalece nieodpowiednia do wakacyjnych wojaży, podczas gdy możnaby wygrzewać się w tym czasie na śródziemnomorskich plażach popijając drinka z palemką, jednak możliwość przebywania w miejscu gdzie trwa dzień polarny, słońce nawet nie ma zamiaru zachodzić za horyzont, gdzie można spróbować najlepszego dorsza i wskoczyć na chwilę do lodowatego morza wzięły górę.

I tak po kilkunastu dniach przygotowań - rezerwowania biletów, kompletowaniu niezbędnego sprzętu i zakupach żywieniowych, założyliśmy na plecy niemałe plecaki i wylądowaliśmy na Lofotach. Podróż samolotami, pociągami, busami i promami, ponad 130 km zrobionych piechotą, spanie w namiotach, czasem pod gołym niebem, górskie wspinaczki, zniszczone stopy, rewelacyjne widoki, przyjacielscy Norwegowie, pomocni w każdej sytuacji, a oprócz tego małe zwiedzanie Sztokholmu, Narwiku i Oslo. 

W pociągu. W drodze ze Sztokholmu do Narwiku. 21 godzin nieprzerwanej jazdy, poza tym krótkim przystankiem gdzieś niedaleko granicy szwedzko-norweskiej. A po drodze za oknem pola, łąki, małe miasteczka, bawiące się dzieci, a pod koniec padający śnieg.
Narwik nocą. Jest północ, albo chwilę po. Niebo jednak nieco zachmurzone, słońce kryje się gdzieś za chmurami. Tu zaliczyliśmy pierwszy prawdziwy trekkingowy nocleg - za schronienie posłużyło nam trochę betonowej podłogi w parkingu podziemnym galerii handlowej. Na szczęście kolejne noclegi już w namiocie.
W drodze promem ze Skutviku do Svolvær na Lofotach. Mijamy latarnię morską. Na promie urywa nam głowy, ale na horyzoncie już nasz cel.
Początkowo pogoda nie rozpieszczała. Gęste chmury, potem deszcz, ale iść trzeba było. 15-kilogramowy plecak na plecach, w środku namiot, karimaty, śpiwory, trochę ciuchów na zmianę, butle gazowe i jedzenie z Polski, które starczyć miało na cały wyjazd - nie starczyło, pod koniec kanapka z ketchupem była wielkim rarytasem... Góry w taką pogodę też wyglądają pięknie, a na pewno mrocznie.
Flakstadpollen. Jeden z pierwszych noclegów w namiocie nad wodą. Zimną wodą, a więc przed snem wystarczyło tylko opłukać stopy, wyszorować zęby i w kimę.
Widok na Flaktstadpollen. Zanim weszliśmy w góry, aby dostać się do Nusfjord, bagaże zostawiliśmy u pewnego Norwega, bardzo uprzejmego i pomocnego, jak z resztą wszyscy Norwegowie. Norweg mieszka sobie w małej wiosce (po prawej stronie powyższego zdjęcia przy drodze), i czeka na wybrankę swojego serca. Powoli jednak rezygnuje, wątpiąc że do wioski zawita na stałe jego miłość. Ehh...
W Nusfjord wpadliśmy do osady rybackiej. Wewnątrz wioski rorbuery (czerwone rybackie domki), zaadaptowane na muzeum.
Domy świetnie wkomponowane w skały, a niektóre z nich nadal zamieszkałe.
Po drodze minęliśmy miejscowy cmentarz położony nad wybrzeżem Morza Norweskiego. Pogoda na szczęście zaczęła rozpieszczać.
Prawdziwa rajska plaża niedaleko od Ramberg. To tutaj nie mogliśmy odmówić sobie wakacyjnej kąpieli w lodowatej wodzie oraz paru łyków polskiej wódki.
Drobny piasek czule łechtał nasze coraz bardziej zniszczone stopy. Kilkadziesiąt kilometrów już za nami.
Wystraszone młode ssą mleko matki. W drodze na jeden z wyższych szczytów.
Niezwykle urokliwa plaża otoczona dookoła stromymi wzgórzami przyciągała miłośników nagich kąpieli. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w górę na szczyt otoczony zewsząd chmurami.
Hamnøya i masa rybackich domków. A dookoła powalające widoki.
 
 
Praktycznie w każdym z miejsc na Lofotach znaleźliśmy sztokfisze - suszone dorsze. Wiszą i pachną rybą. Czuć z daleka. Po parudziesięciu kilometrach można się przyzwyczaić. Lofoty, to, można śmiało stwierdzić, europejska stolica połowu dorsza. Suszone ryby wysyłane są stąd m.in. do włoskich restauracji, a głowy dorsza trafiają na nigeryjskie stoły.
Góry i fiordy na Lofotach zachwycają swoim wyglądem. Strome, poszarpane grzbiety nadają majestatu temu miejscu, a kolorowe wioski u ich podnóży dodają niesamowitego kolorytu.
Na Lofotach spotkać można niezbyt wiele turystów. A może czerwiec to jeszcze nie sezon. W każdym razie nie brakowało na pewno camperów na norweskich i niemieckich blachach. O wiele bardziej wypasionych niż ten na zdjęciu powyżej.
Te dorsze czeka dłuuuga droga na południe. Część z nich trafi zapewne i na norweskie stoły.
Czerwone, żółte, białe, nieważne jaki mają kolor, to zawsze schludne, odmalowane i czyste. Norwegowie naprawdę dbają o porządek i ład.
Widok ze szczytu Reinebringen. Wdrapaliśmy się tu, po czym prawie zwiało nas ze szczytu. Podmuchy były tak silne, że należało położyć się płasko na ziemi, bo inaczej czekałby nas lot z prawie pięciuset metrów w dół. W dole m.in. Reine i Hamnøya.
Szczególnie wrażenie zrobiły szczyty w głębi Vorfjorden.
W drodze na najwyższy szczyt wyspy Moskenesøya - Hermannsdalstinden (1029 m n.p.m.). Po drodze minęliśmy masę przeróżnych stawów i pokonaliśmy spore różnice poziomów.
Sam szczyt niestety nie zdobyty, ale zabrakło niewiele.
Tu połączenie Bunesfjorden z Forsfjorden.
 
Po zejściu z góry i noclegu w Sørvågen, całkiem sporej rybackiej wiosce, wylądowaliśmy w ostatniej miejscowości na południu Lofotów, a dodatkowo o najkrótszej nazwie jaką do tego czasu widziałem i słyszałem. Jej nazwa to Å (czyt. [oː]).
W Å znajduje się niesamowite Lofockie Muzeum Sztokfisza, prowadzone przez małżeństwo, opowiadające z niezwykłą pasją o całym procesie połowu i przetwórstwie dorsza. Znakomicie zobrazowany proces, dodatkowo 30-minutowy film o połowie dorsza, w którym występuje m.in. właściciel muzeum, a także przytulne miejsce odpoczynku, w którym właściciel władający pięcioma językami (norweski, angielski, niemiecki, francuski, włoski) serwuje kawę i ciasteczka jako gratis po wycieczce. Każdemu kto zawita kiedyś do Å polecam odwiedzenie tego niezwykłego miejsca. Obowiązkowo!
Rorbuery w Å.
Jedna z restauracji w Å serwująca miejscowe przysmaki. Drogo, jak w całej Norwegii, ale raz można rybki spróbować.
Znak oblegany przez wszystkich turystów, którzy go mijają. W porównaniu do całych Lofotów, tu było ich naprawdę sporo. Po zwiedzaniu muzeum i paru zdjęciach w niezwykle słonecznej scenerii czekał nas powrót do Moskenes, skąd promem dostaliśmy się z powrotem na kontynent. Noc spędziliśmy w Bodø na wykarczowanym pasie ziemi przed lotniskiem, skąd potem dostaliśmy się samolotem do Oslo.
O Oslo będzie zapewne oddzielny post i zdjęcia, ale już teraz muszę napisać, że to miasto zrobiło na mnie duże pozytywne wrażenie. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, mniejszego, skromniejszego (miasto liczy ok. 613 tys. mieszkańców), jednak moim oczom ukazało się nowoczesne miasto, pełne nowoczesnych biurowców i apartamentowców, bloków i willi, parków i uporządkowanych ulic, muzeów i galerii.
Wrażenie robi także port, a nawet bardziej cumujące tu statki pasażerskie, całkiem spore.
W pewnych momentach miasto jest w budowie, ale czuję, że już niedługo powstaną tu równie imponujące budynki jak te powyżej.
Gmach opery w Oslo. Neomodernistyczny budynek stanowi jeden z ciekawszych punktów widokowych na miasto i port.
Na szczycie opery w Oslo.
To tylko część zdjęć, które udało zrobić się w trakcie 9-dniowej wyprawy do Norwegii. Kolejne zapewne pojawią się jeszcze w kolejnych postach. Zachęcam zatem do odwiedzania bloga. 
Pozdrawiam!